Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Kosta Penowski: nauczyciel, sędzia, fan Fiatów 126p [wywiad]

Mateusz Stępień
- Ojciec jest z pochodzenia Grekiem, mama Polką. Urodziłem się w Krotoszynie, ale w dzisiejszej Macedonii spędziłem bardzo dużo czasu - dzieciństwo, okres dorastania. Wróciłem do Polski. Podjąłem naukę na Akademii Wychowania Fizycznego im. Eugeniusza Piaseckiego w Poznaniu. Tam poznałem żonę. Na dobre związałem się z Inowrocławiem - mówi Kosta Penowski.

Mateusz Stępień: Długą drogę pan pokonał, zanim trafił do Inowrocławia. Rozpoczęła się w Macedonii?
Kosta Penowski: W Krotoszynie, tam się urodziłem, ale w Macedonii spędziłem bardzo dużo czasu - dzieciństwo, okres dorastania.

To może od początku.
Ojciec jest z pochodzenia Grekiem, mama Polką. Ja sam, jak wspomniałem, urodziłem się w Krotoszynie (dzisiaj województwo wielkopolskie). Zanim skończyłem pięć lat cała nasza czwórka - rodzice, młodszy brat i ja, mieszkała pod Miliczem (woj. dolnośląskie). Rodzice pracowali w służbie zdrowia, w sanatorium w Krośnicach. Tam zresztą się poznali. Kiedy pojawiła się możliwość przeprowadzki i perspektywa - w tamtych czasach mimo wszystko lepsza niż w Polsce - mieszkania i życia w - dzisiejszej - Macedonii, wtedy w Jugosławii, w 1973 roku przenieśliśmy się do tego kraju, zamieszkaliśmy w Skopje. Wcześniej musieliśmy zmienić końcówki imion i nazwisk z grecko - na macedońsko brzmiące.

Spędził pan tam kilkanaście lat, aż do skończenia szkoły średniej. Jak wspomina tamten okres?
W największym skrócie - bardzo dobrze. Pamiętam, że przeprowadziliśmy się w maju, w ogóle nie znałem tamtejszego języka. Ale już we wrześniu, po niecałych czterech miesiącach, umiałem go doskonale. Dzieci chłoną wszystko i szybko. Tak było z nauką języka, która sama przyszła. W Skopje, dzisiejszej stolicy Macedonii, najpierw skończyłem ośmioklasową szkołę podstawową, później czteroletnią szkołę średnią. I to w Macedonii pierwszy raz zetknąłem się z koszykówką. Na Bałkanach jest to bardzo popularny sport. Prawie na każdym wolnym placu pod blokami znajdował się kosz. Z tym, że trzeba go było pilnować, bo gdyby zostawiło się tak wolnostojącego na noc - rano by nie było na czym grać. Było dużo chętnych, żeby przenieść go na swój teren, bliżej swoich bloków. Dlatego młodzież z poszczególnych osiedli, po całodniowej grze, wyciągała całą konstrukcję i chowała u kogoś w piwnicy. Rano kosz montowało się na nowo, zajmowało to chwilę i znów grało do zmroku. Oprócz czasu spędzonego na grze w koszykówkę, byłem bramkarzem w drużynie hokeja na lodzie, trenowałem też karate i piłkę ręczną.

Jak to się stało, że po szkole średniej wrócił pan do Polski?
Chciałem studiować. W Skopje - choć, owszem, była taka możliwość, ale - na jedno miejsce na kierunek, na który ja chciałem iść, była przeogromna liczba chętnych. Miałem polskie obywatelstwo, więc nie było żadnych problemów, żebym wrócił na studia do kraju. To była połowa lat 80-tych. Podjąłem naukę na Akademii Wychowania Fizycznego im. Eugeniusza Piaseckiego w Poznaniu. Najpierw na kierunku pedagogika nauczycielska, po jego skończeniu studiowałem też drugi - rehabilitację ruchową.

Studia, Poznań, akademik…
Że życie studenckie? Pewnie, że było. Kiedy ja studiowałem czasy były dość specyficzne. Niewiele towarów było w sklepach, a jeśli już, to na kartki. Były punkty pewexu, ale żeby można było tam coś kupić, trzeba było mieć obcą walutę - dolary, a te wymieniał cinkciarz. Już nawet nie wspomnę o długich kolejkach do sklepów, w których osoby w nich stojące nie zawsze wiedziały na co tak naprawdę czekają (śmiech). Wiele osób wciąż pamięta tamten okres. I tak było w każdym mieście i małej miejscowości. Dlatego, gdy my - studenci, chcieliśmy się - na początku zintegrować, a później po prostu razem spędzać wolny czas, sami go sobie organizowaliśmy. Nie było telefonów komórkowych, tym bardziej internetu, ale nigdy nie mieliśmy problemu z zebraniem się w jedno miejsce. Zresztą, akademik mieścił się przy ul. Św. Rocha, a stamtąd na Stary Rynek nie jest daleko. Pokonanie tego dystansu piechotą zajmowało kwadrans. Co do samego studiowania, to bardzo mi się podobało. M.in. też dlatego po ukończeniu pierwszego kierunku, od razu rozpocząłem kolejny. Wcześniej miałem trzy życiowe marzenia - być piłkarzem, co mi nie wyszło; jeździć tirem, bo fascynowali mnie kierowcy, którzy prowadzili te ogromne samochody, ale też tego nie zrealizowałem, nie podjąłem zresztą żadnej próby ku temu; oraz zostać nauczycielem i współpracować z młodzieżą. I drogę do spełnienia tego ostatniego realizowałem właśnie w Poznaniu. Co więcej, w czasie studiów, wziąłem ślub z Ewą - na początku koleżanką ze studiów, później moją dziewczyną, następnie narzeczoną, a od ostatniego roku nauki i do dzisiaj - żoną.

Pochodzącą z Inowrocławia.
Tak, i to miało ogromne przełożenie na moje, a po ślubie już nasze wspólne życie. Na piątym roku, w ramach studiów, odbyłem praktyki w Sanatorium Energetyk w Inowrocławiu. Na tablicy przy sekretariacie przez długi czas wisiało ogłoszenie o pracy dla nauczyciela w zespole szkół przy ul. Narutowicza, czyli w popularnej „Budowlance”. I wszystko dobrze się złożyło. W tamtym okresie, w krótkim czasie, z Ewą, z którą byliśmy już po ślubie, kończyliśmy studia i zamierzaliśmy: ona - wrócić, ja - pojechać z nią, do Inowrocławia i tam dalej mieszkać. Po przyjeździe oferta wciąż była aktualna, od razu zgłosiłem się do szkoły. To był 1991 rok, w tej szkole pracuję do dzisiaj.

Jaki był pana Inowrocław w tamtym czasie?
Najpierw mieszkaliśmy z mamą Ewy na Rąbinie, w bloku obok miejsca, gdzie dzisiaj jest hala widowiskowo-sportowa. Powiedziałem „dzisiaj”, bo wtedy był tylko jej szkielet, który codziennie obserwowałem z perspektywy kilkudziesięciu metrów naszego mieszkania. Zapamiętałem też tłumy na targu przy pawilonie i na giełdzie w każdą niedzielę. Sam Inowrocław był podobny do innych takiej wielkości miast w tamtym czasie. Zawodowo, razem z dyrektorem i nauczycielami wychowania fizycznego ze szkoły, reaktywowaliśmy sekcję koszykówki na - myślę - dobrym poziomie. Skłoniły nas do tego wcześniejsze, bogate koszykarskie tradycje szkoły.

Wtedy też został pan sędzią koszykarskim?
Długo dojrzewałem do tej decyzji. Miałem epizody, jako trener, bo uczyłem grać dzieciaki, prowadziłem seniorów w KK Kruszwica 1993, potem pojawiło się kilka zapytań z innych zespołów, ale jakoś nigdy nie byłem przekonany do zostania trenerem na dłużej. To mimo wszystko jest trudny zawód i na swój sposób niesprawiedliwy. Jeśli drużyna wygrywa - jest w porządku. Ale gdy po drodze zdarzy się kilka słabszych momentów, najczęściej winy nie szuka się u zawodników, a u trenera. Podaję tylko przykład, bo wiadomo - każda sytuacja jest inna, bardziej złożona. Ale wracając do sędziowania - osobą, dzięki której w takiej formule już od lat jestem blisko koszykówki, był Jerzy Nic. Bo nawet, gdy miałem za sobą dobre przygotowanie sędziowskie - merytoryczne i praktyczne, to wciąż - i tak naprawdę nie wiem dlaczego - zwlekałem z podejściem do egzaminów w Polskim Związku Koszykówki. Jerzy cały czas mnie do tego namawiał i jak się później okazało moje obawy były bezpodstawne, wszystko poszło sprawnie. Od tamtego momentu robię to, co sobie wówczas założyłem - sędziuję w trzeciej lidze mężczyzn. Przez kilka sezonów prowadziłem spotkania w pierwszej lidze kobiet, w 2011 roku, jako osoba prowadząca statystyki, uczestniczyłem w Mistrzostwach Europy kobiet, które były rozgrywane w Polsce. To wszystko składa się na świetną życiową przygodę. Zostało mi jeszcze pięć lat sędziowania na parkiecie. Co roku zmieniają się przepisy, przed każdym sezonem zdajemy egzaminy z teorii i testy kondycyjne. Mam w Inowrocławiu opracowaną trasę, po której regularnie biegam. Pętla wynosi dokładnie 5 km i 400 m. Sprawdziłem ten dystans kiedyś, przejeżdżając go samochodem.

Jednym z tych dwóch samochodów - Fiatów 126p, które mieszczą się w jednym garażu?
Akurat nie, a autem, którym poruszam się na co dzień. „Maluszki” są przeznaczone na zloty. To wtedy pokonują długie trasy. W tym roku naszą grupą sympatyków z PRL Team Inowrocław byliśmy już w Mogilnie, Toruniu, Sępólnie Krajeńskim, Obornikach Wielkopolskich - tam zresztą zlot odbywał się przez kilka dni i był połączony z biwakiem pod namiotami. W poprzednich latach trzy razy byliśmy w Horicach w Czechach.

Skąd wzięła się u pana ta motoryzacyjna pasja?
„Maluch” był pierwszym samochodem, jakim poruszałem się po Inowrocławiu. Odkupiłem go od kolegi z pracy. Było to też pierwsze auto, jakim w ogóle jeździła moja żona i może dlatego, podobnie jak ja dzisiaj też czuje sentyment do tych pojazdów i na większość zlotów aut PRL jeździmy razem.

Nadal ma pan tego pierwszego, kupionego wtedy, Fiata 126p?
Niestety nie, sprzedałem go po kilku latach. Ale jakiś czas temu zaczepił mnie na ulicy jeden pan. Zapytał, czy go pamiętam. Nie kojarzyłem. I on wtedy powiedział, że to jemu wtedy sprzedałem tamtego „malucha”. Chciałem go odkupić, ale już go nie miał. Sam go później sprzedał, wówczas komuś z Bydgoszczy. Nie wiadomo, gdzie jest teraz. Jakiś czas później powiedziałem sobie, że jak będę miał 40 lat, kupię innego. I tak się stało. Kilka lat temu to były bardzo tanie auta. Kraj zalewała wtedy fala samochodów z zachodu. Dominowały fordy, ople, volkswageny. Małe fiaty były oddawane na złom, za jednego dostawało się 200-300 zł. Drugiego małego fiata kupiłem wiec od kolegi nauczyciela ze szkoły, również związanego ze sportem - Roberta Szutkowskiego. Wzmocniłem w tym aucie podłogę, naprawiłem progi i zacząłem jeździć nim po mieście. Teraz, podobnie jak mój drugi „maluszek”, kupiony później od starszej osoby z Przyjezierza, służy tylko na zloty.

Ilu w Inowrocławiu jest takich jak pan sympatyków Fiatów 126p?
Wszystko zaczęło się kilka lat temu od zlotu w Toruniu. Pojechaliśmy razem z żoną, tam poznaliśmy osoby z Inowrocławia, m.in. Michała Smyka, Krystiana Cegielskiego i Przemysława Skrzypińskiego. Skrzyknęliśmy się i zorganizowaliśmy. Jeden przygotował logo, drugi koszulki z nadrukiem, ktoś inny dołożył kolejną rzecz od siebie, itd. i tak zawiązała się nasza grupa sympatyków aut z dawnych czasów - PRL Team Inowrocław. Regularnie przybywa członków, obecnie liczy pięćdziesiąt osób i nie tylko z Inowrocławia, ale też z pobliskich miejscowości. Do maluchów doszły inne pojazdy m.in. polonezy, syrenki, skody. 9 września w Inowrocławiu organizujemy już czwartą edycję Zlotu Fiatów 126 p i Klasyków. Zapraszam wszystkich fanów motoryzacji.


emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Obwodnica Metropolii Trójmiejskiej. Budowa w Żukowie (kwiecień 2024)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na inowroclaw.naszemiasto.pl Nasze Miasto