Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Robert Januszek liczy na kolejnych olimpijczyków znad Gopła [wywiad, zdjęcia]

Mateusz Stępień
Kruszwiczanin Robert Januszek jest wicedyrektorem, nauczycielem wychowania fizycznego, trenerem wioślarskim i animatorem na orliku.

Mateusz Stępień: Zastępca dyrektora w zespole szkół ogólnokształcących, nauczyciel wychowania fizycznego, trener w klubie wioślarskim, animator na orliku. Dużo tego.
Robert Januszek: Kiedy skończyłem swoją zawodniczą karierę, wiedziałem, co chcę robić w życiu. Sportem interesowałem się od dziecka, z czasem nabierałem chęci, żeby zdobywaną wiedzą - praktyczną i teoretyczną móc dzielić się z innymi. Stąd wybrałem taką zawodową drogę, żeby na jej końcu móc nauczać i współpracować z młodzieżą. To mi się udało i jestem z tego zadowolony.

Kiedy związał się pan ze sportem?
Sport pokochałem już jako dziecko. Dużo biegałem, byłem szybki, daleko skakałem i to wszystko chciałem zdyskontować w jakiejś dyscyplinie, w której dobrze bym się czuł. Zacząłem od piłki nożnej.

Już w szkole podstawowej we Włocławku, z którego pan pochodzi?
Nie, to już było w Kruszwicy. Z Włocławka przeprowadziliśmy się całą rodziną, gdy skończyłem drugą klasę szkoły podstawowej. Mama była księgową w Zakładach Tłuszczowych, w Kruszwicy rodzice dostali mieszkanie, tutaj mieli też lepsze warunki finansowe w swoich firmach. Na poważnie treningi zacząłem w Gople Kruszwica. I chyba nawet nieźle mi szło, bo jako 16-latkowie, razem z Jerzym Wachowiczem, graliśmy w zespole seniorów. Piłka nożna mi się podobała, grałem w ataku, zdobyłem kilka bramek. Ostatnią, na pewno na 2:1 dla nas, przeciwko Cuiavii w Inowrocławiu. Kiedy oddawałem strzał byłem jednocześnie faulowany i chwilę po tym, jak piłka wpadła do siatki, zaciemniał mi obraz przed oczami. Obudziłem się w szpitalu ze złamaną kostką. I mówiąc szczerze, wystraszyłem się wtedy nie na żarty. Miałem 16 lat i dość poważne załamanie. Zacząłem szukać sportu, w którym jest trochę mniej bezpośredniego kontaktu.

Postawił pan na sport indywidualny?
Poniekąd tak. Piłkę odłożyłem na bok, do ręki wziąłem rakietę do tenisa stołowego. Ale szybko się zorientowałem, że mogę grać co najwyżej na poziomie amatorskim, bo na więcej nie pozwolą mi umiejętności. Potem trafiłem do klubu wioślarskiego. Tam było najciężej, wioślarstwo wymaga siły i wytrzymałości. Trenowałem rok i mniej więcej w tym samym momencie zaczynałem naukę w szkole zawodowej w Kobylnikach. I tak naprawdę to właśnie tam, choć trochę pokrętną drogą, znalazła mnie dyscyplina, w której czułem się najlepiej i osiągałem największe sukcesy.

Jak do tego doszło?
W Kobylnikach trafiłem do Ludowego Związku Sportowego, w którym duży nacisk położono na przygotowania do zawodów z przysposobienia obronnego. Biegaliśmy z bronią na plecach, w lasach ćwiczyliśmy strzelanie i inne konkurencje sprawnościowe. Dzięki temu jeszcze bardziej poprawiłem kondycję. Chodziłem do tej szkoły przez pół roku i przez ten czas zdążyłem zdobyć dwa złote medale w biegach na 100 i 200 metrów podczas ogólnopolskich zawodów LZS.

Dlaczego tylko przez pół roku?
Oprócz biegania na zawodach LZS, w międzyczasie po kolei wygrywałem w biegach zawody szkolne, międzyszkolne i wojewódzkie. Potem trafiłem na Halowe Mistrzostw Polski. Jako grupa kilku zawodników z LZS jechaliśmy na nie razem z lekkoatletami WKS Zawiszy Bydgoszcz. Bez profesjonalnego treningu zająłem w nich szóste miejsce. W drodze powrotnej podszedł do mnie trener Zawiszy i zaproponował przejście do Bydgoszczy. Byłem wtedy co prawda w LZS, ale nie miałem podpisanej umowy. Nie wahałem się ani przez chwilę. To było bezgotówkowe przejście, ale pamiętam, że bydgoski okręg LZS dostał za mnie od Zawiszy kilka par kolców (śmiech).

Jak wspomina pan pobyt w Bydgoszczy?
Treningi były codziennie, jeden lub dwa dziennie, czasami przed rozpoczęciem lekcji w szkole. W Bydgoszczy dokończyłem szkołę, którą rozpocząłem w Kobylnikach i później, żeby mieć wykształcenie średnie i maturę, skończyłem liceum.

Pierwsze sukcesy na bieżni przyszły szybko. Od 1986 roku i przez kolejne pięć lat zdobywał pan medale podczas młodzieżowych mistrzostw kraju.
Sportowo okres spędzony w Zawiszy był moim najlepszym. Po zdobyciu pierwszego medalu dostałem stypendium, które miesięcznie wynosiło 5 mln ówczesnych złotych, czyli tyle, ile moja mama zarabiała jako księgowa. Ale żeby je dostawać przez dłuższy okres, co roku musiałem potwierdzać to na bieżni, zdobywając kolejne medale. Oprócz tego klub płacił za nasz pobyt i wyżywienie. Nam - zawodnikom nie pozostało nic tylko trenować, niczym nie musieliśmy się martwić.

Na początku trafił pan do internatu.
Jak każdy, kto przychodził do klubu. Gdy osiągało się wyniki, zdobywało medale i reprezentowało kraj, awansowało się w hierarchii. Pod względem warunków mieszkaniowych - z internatu przez pokój w hotelu do tzw. olimpijek, czyli specjalnych domków dla sportowców, w których można było mieszkać samemu, jak wtedy ja lub z rodzinami. Pamiętam, że w tamtym czasie w hotelu mieszkałem m.in. z Piotrem Nowakiem, wtedy piłkarzem Zawiszy, dzisiaj trenerem Lechii Gdańsk w ekstraklasie. Na treningach regularnie spotykałem się m.in. z Arturem Kohutkiem czy Sebastianem Chmarą. W zależności od osiąganych wyników różne było też jedzenie dla zawodników. Porcje były dzielone na trzy. „Jedynki”, czyli standardowe domowe dania - zupę grochową czy kotlety schabowe dostawali nowi zawodnicy, „dwójki” - bardziej wyrafinowane i z owocami, były dla lepszych zawodników i „trójki” - dla najlepszych, reprezentantów kraju. Wtedy, w końcówce lat 80-tych, dla nas był to - i jakkolwiek to dziwnie może dzisiaj zabrzmieć - żywieniowy kosmos. To była pełna profesjonalna dieta - od ryb, przez owoce do wyboru, po czekolady. Przeszedłem przez obie wspomniane hierarchie - mieszkaniową i żywieniową.

Zdobywając kilka medali na najważniejszych imprezach w kraju, na pewno pojawiły się u pana myśli o czymś więcej.
Myślę, że jak każdy sportowiec, tak i ja chciałem wystąpić na igrzyskach olimpijskich. Miałem medale i oczywiście się z nich cieszyłem, ale czułem, że z każdym kolejnym rokiem moje postępy nie są takie, jakich bym oczekiwał. I pomimo że po drodze zaliczyłem udział w Pucharze Świata, wiedziałem, że zamiast marzyć o kolejnych wielkich imprezach, powinienem zastanowić się nad zawodem. Wiedziałem już wtedy, że chciałbym pracować z młodzieżą, dlatego wybrałem drogę prowadzącą do nauczania. Będąc w Bydgoszczy skończyłem studium nauczycielskie wychowania fizycznego. Po tym wróciłem do Kruszwicy i okazało się, że jest wolny etat w szkole podstawowej, w której wcześniej się uczyłem i miałem praktyki, jako nauczyciel. Odbyłem wszystkie kursy i uprawnienia, żeby wykonywać ten zawód. Bardzo szybko doszliśmy do porozumienia z ówczesnym dyrektorem placówki panem Andrzejem Michalakiem i tak, od tamtego czasu i przez kolejne zmiany organizacyjne, pracuję w zawodzie do dzisiaj.

Szybko został pan też trenerem w klubie wioślarskim.
Tak, bo tak dobrze mi się ułożyło, że mogłem zacząć pracę w szkole i w klubie. Na początku chciałem w klubie lekkiej atletyki, ale nie było wolnych miejsc dla trenerów. Jeszcze ciaśniej było w piłkarskim Gople. Ze swoją ofertą poszedłem do klub wioślarskiego i tam zostałem.

Wspominał pan o marzeniu o występie na igrzyskach. Panu się to nie udało, ale pana wychowankowi z klubu już tak.
Każdemu trenerowi życzę takiego przeżycia i takiej wewnętrznej dumy. Dobrze pamiętam, jak Artur Mikołajczewski przychodził do naszego klubu i zaczynał treningi. Kilkanaście lat później popłynął w olimpijskim finale. I głęboko wierzę, że to nie jedyny taki moment w moim życiu. Za trzy lata są kolejne igrzyska, w Tokio i liczę, że weźmie w nich udział i Artur oraz pierwszy raz - Jerzy Kowalski, inny wychowanek Klubu Wioślarskiego Gopło, równie utalentowany, już z wieloma sukcesami na koncie. Jestem przekonany, że gdyby nie kontuzje, z którymi musiał się zmierzyć, wystąpiłby już w Rio de Janeiro.

Mikołajczewski z innym olimpijczykiem z Rio i pochodzącym z Kruszwicy - Jakubem Krzewiną, odwiedzili w zeszłym roku liceum, w którym jest pan zastępcą dyrektora i które oni sami ukończyli.
Zorganizowaliśmy w szkole ich spotkanie z uczniami. Ci ostatni wysłuchali o drodze, jaką poprzez treningi i zawody, przeszli do ogromnego sukcesu, jakim jest udział w olimpijskich finałach. Zresztą oni, tak samo, jak Jerzy Kowalski, który też skończył naszą szkołę, już za czasów swojej nauki trafili do galerii najlepszych sportowców szkoły, bo już wtedy osiągali duże sukcesy w kraju. Artur, Jerzy i Kuba są wzorami dla naszych uczniów. Mam nadzieję i liczę na to, że w najbliższym czasie liczba olimpijskich gablot w naszej szkole jeszcze wzrośnie.


emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Wywiad z prezesem Jagiellonii Białystok Wojciechem Pertkiewiczem

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na inowroclaw.naszemiasto.pl Nasze Miasto