Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Rodzina z Ukrainy dach nad głową znalazła u właścicieli pensjonatu z Chojnic

Monika Smól
Monika Smól
Anna Drozdova, jej synowie: Dawid  i Jurii oraz rodzice Halina i Andrzej gościnę znaleźli w Chojnicach. Zaprosili ich państwo Nakonieczni
Anna Drozdova, jej synowie: Dawid i Jurii oraz rodzice Halina i Andrzej gościnę znaleźli w Chojnicach. Zaprosili ich państwo Nakonieczni Monika Smól
- Marzyłam o tym, by kiedyś przyjechać do Polski - przyznaje Anna Drozdova, 40-latka z Nowowołyńska w zachodniej Ukrainie. - Jednak, gdy mama mówi teraz do mnie: "No to jesteś", odpowiadam: nie chciałam tego za taką cenę.
od 16 lat

Anna Drozdova przyjechała do Chojnic 28 lutego 2022 roku wieczorem. Wraz z nią jej najbliższa rodzina: synowie - Dawid (4 latka) i Jurii (12 lat) oraz 70-letni rodzice: mama Halina i tata Andrzej. Schronienia rodzinie udzieliła Weronika Nakonieczna, właścicielka pensjonatu Noclegi Pod Wieżą. Spotykamy się dzień później, we wtorek 1 marca. Najpierw organizujemy pomoc: ubrania, kosmetyki, zabawki, żywność - wszystko to, co potrzebne jest osobom, które ze swojego domu wyjechały natychmiast, gdy dowiedziały się, że Rosja zaatakowała Ukrainę.

Intuicja podpowiadała, że będzie wojna

- Czułam, że będzie wojna - przyznaje Anna Drozdova. - Intuicja podpowiadała mi nawet, że zrobi to w nocy - jak Hitler. Od dwóch tygodni miałam problemy ze snem, a w nocy z 23 na 24 lutego zasnęłam około 4 nad ranem. Do mamy, z którą mieszkałam, zadzwonił wnuk - syn mojej siostry. On pracuje w Straży Granicznej Ukrainy i o godz. 5 rano zadzwonił do babci, by powiedzieć, że zaczęła się wojna. Nie wierzyłam, bo jeszcze dzień wcześniej jak rozmawialiśmy, mama i siostra śmiały się, że ja wciąż mówię o wojnie a na pewno jej nie będzie. Wtedy, gdy mama mnie budziła, najpierw myślałam, że to żart.

Obudziła starszego z synów i około godz. 5, czyli godzinę po tym, jak zaczęła się rosyjska agresja na Ukrainę, poszła do bankomatu.

- Tam już była taka kolejka, że czekaliśmy na wypłacenie pieniędzy dwie godziny - opowiada Anna. - Byłam z synem, bo bałam się, że coś może się wydarzyć. Wzięłam to co mogłam i chciałam kupić złotówki, ale nie było. Wróciliśmy do domu, zapakowałam walizki. Dokumenty od kilku dni już miałam przygotowane, przeczuwałam co może się wydarzyć, choć zarówno nasz prezydent Zełenski, jak i Putin - zapewniali nas do końca, na wszystkich kanałach telewizyjnych, że wojny nie będzie. Choć Putin nam groził, że zrobi na Ukrainie dekomunizację po rosyjsku. Tylko prezydent USA Joe Biden od jesieni zapowiadał, że Rosja szykuje się do wojny z Ukrainą. Trochę mam żal do prezydenta Zełenskiego, że nie ostrzegł nas wcześniej. Mówił wręcz, że bez paniki i że Ukraina straci finansowo na tym, że prezydent Biden na wszystkich kanałach mówi o zbliżającej się wojnie. Jednak ostatniej nocy przed wojną Rada Ukrainy przyjęła zobowiązanie o wzmocnieniu wojska ukraińskiego. Poroszenko cały czas apelował o wzmocnienie armii ukraińskiej. Nie dość, że nie inwestowano w technikę to żołnierze zarabiali tyle, co ochroniarze w markecie - 10 tys. hrywien - na polskie 1,1 tys. złotych.

Jak mówi, decyzja o wyjeździe z Ukrainy zapadła szybko.

- Miałam na uwadze głównie rodziców. Mają po 70 lat. mama jest po chorobie onkologicznej, ledwo chodzi. Na Ukrainie mieszkaliśmy na czwartym piętrze w bloku. Mama pokonywała te piętra 40 minut, tata niewiele krócej. Pomyślałam, że oni nie dadzą rady zbiegać pięć - dziesięć razy na dobę do schronu - w piwnicy, tym bardziej, że uciekać trzeba szybko i przy każdym alarmie - podkreśla Anna. - Poza tym, nasze piwnie były bez wentylacji, warunki straszne. Poza tym, gdy zaczęła się wojna w Donbasie widziałam na zdjęciach jak matki z dziećmi siedziały po piwnicach i nie chciałam tego dla swoich dzieci.

W związku z tym, że do granicy mieli niedaleko, około 30 km w linii prostej, w podróż nie zabrali nawet jedzenia sądząc, że wkrótce będę po polskiej stronie. Okazało się, że przejście graniczne, na które liczyli, że będzie otwarte - jeszcze nie było.

Było ciężko o żywność

- Znajomy zabrał nas tam dostawczym busem. Dwie doby spędziłam na twardym taborecie na pace samochodu dostawczego Nie mieliśmy jedzenia, poza dwiema paczkami chipsów, a przejście było nieczynne. Musieliśmy pojechać na kolejne - 200 kilometrów. W Medyce odstaliśmy kolejne godziny. Pierwszej dobry poszłam do wsi, udało mi się kupić kiełbasę. Tata ubłagał jeden chleb dla dzieci od wiozących pieczywo do piekarni. Nie chcieli dawać go tym, którzy uciekali przed wojną. Na stacji benzynowej dostałam herbatę. Prosiłam też o kartofle - dali nam takie ugotowane w skórkach. Na innej stacji mama z tatą kupili kawę i cztery croissanty. Zapłacili 400 hrywien. To dwa razy drożej niż było! Dopiero trzeciej doby dotarła do nas pomoc już z Polski. Wolontariusze, którzy otrzymywali dary na granicy dostarczali je ludziom, którzy w samochodach lub stojąc w kolejkach, czekali by przekroczyć granice ukraińsko-polską. Choć mieszkaliśmy tak blisko granicy to przekroczenie jej trwało dla nas pięć dób. Kierowca, który nas dowiózł na granicę znalazł dla nas miejsce w innych samochodach.

Kobieta ze Lwowa uciekająca z Ukrainy wzięła do swojego auta rodziców Anny. Na ich torby nie miała już jednak miejsca.

- Mnie z dziećmi zabrał mężczyzna, który jechał do Polski do żony. Mieli bardzo chore dziecko. Niestety, nie przepuścili go do Polski strażnicy graniczni. Próbowałam mu pomóc, wyjaśniłam im, że on ma tu chore dziecko, ale nie udało się. Była 4 rano. dzieci spały. Trzeba było je obudzić. Musieliśmy opuścić samochód i granicę przekroczyć pieszo z naszymi i rodziców walizkami - opowiada Anna Drozdova. - Tam już poszło szybko. Strażnik kazał studentom, chyba wolontariuszom, zabrać nasze walizki. Już po polskiej stronie szybko przyjeżdżały autobusy i zabierały ludzi do Przemyśla. Tam, w Centrum Koordynacji dla Uchodźców, mogliśmy wybrać, gdzie chcemy jechać. Mówiłam, że nikogo w Polsce nie mam, poza kuzynką babci, która była deportowana do Polski. Nie widzieliśmy się jednak od 30 lat, nie znam jej adresu. Na pytanie, gdzie chcę jechać powiedziałam, że tam gdzie jest ładnie i gdzie są dobrzy ludzie. Wolontariuszka skontaktowała mnie z Grzegorzem Piekarskim i tak trafiliśmy do Chojnic.

Chojniczanka zaprosiła ich pod swój dach

Do swojego pensjonatu Noclegi Pod Wieżą w Chojnicach zaprosiła rodzinę Anny Weronika Nakonieczna.

- To był odruch serca. Gdy to wszystko zaczęło się na Ukrainie od razu pomyślałam, że chcę komuś pomóc. Mąż, z którym prowadzę pensjonat też był na tak - mówi Weronika Nakonieczna, u której gości 5-osobnowa rodzina z Ukrainy. - Początkowo myślałam, że będą to dwie matki z dziećmi. Jak kolega Grzegorz Piekarski, który zabrał rodzinę z granicy, przysłał mi zdjęcie śpiącego słodkiego Dawidka i napisał "jedzie do Ciebie". Okazało się, że wiezie do mnie pięcioosobową rodzinę. Przyszykowałam pokój i są. Zdążyliśmy się już zżyć ze sobą, dużo rozmawiamy. Dużo osób zaangażowało się w pomoc. Przynoszą dary, słodycze, zabawki, kosmetyki, odzież, robią zakupy, zrobili przelewy na ubrania. Tata załatwił karnety na obiady - obecnie jedzą je w Smakoszu.

- Weronika przyjęła nas bardzo milo. Czekała na nas.Choć byliśmy bardzo zmęczenie to zjedliśmy razem kolację, porozmawialiśmy - opowiada Anna. Cały czas trudno jej mówić o tym, co zostawiła i jak w jednej chwili zmieniło się jej życie. Ja mam swoje dzieci przy sobie, ale moi rodzice zostawili na Ukrainie dzieci - moje dwie siostry, wnuki, prawnuki. Dla nich to jest jeszcze trudniejsze. Mama przeżyła szok. A ja zamknęłam mieszkanie, dałam klucze i trochę pieniędzy siostrze, przydadzą się jej tam. Na Ukrainie został mój były mąż, ojciec moich dwóch synów. Jesteśmy cały czas w kontakcie. Trudno mi to wszystko wytłumaczyć dzieciom, oszczędzam im szczegółów.

Anna dobrze mówi po polsku. Nauczyła się języka od babci.

- Była Polką, uczyła mnie języka polskiego, obchodziła święta i prawosławne i katolickie. Żyła 89 lat - wspomina Anna. - Opowiadała, że jak przyszli Sowieci to kto chciał zostać we wsi musiał się uznać za Ukraińca. Siostra babci nie chciała, więc ją deportowano do Polski - w okolice Jeleniej Góry.

Mówi, że pomoc płynąca na Ukrainę z Europy i świata ma ogromne znaczenie.

- Bardzo chciałam przyjechać do Polski, ale inaczej. Odłożyć trochę pieniędzy, znaleźć w Polsce pracę, wynająć mieszkanie. I liczyć na siebie - przyznaje Anna. - Wszystko potoczyło się inaczej. I jesteśmy wszyscy wdzięczni za pomoc, którą okazali i okazują nam tutaj Polacy - są pomocni i życzliwi. Pomaga nam wiele osób. Bratowa pani Weroniki - Kamila i jej mąż Filip pomogli ze szkołą i przedszkolem, lekarzami, oczywiście pani Weronika z mężem Mirkiem. W Smakoszu panie dają dzieciom soki, lizaki, a w sklepie bułeczki. W szkole zebrali dla nas pieniądze, podarowali ubrania i torebki, obiady dla starszego syna. Kamila zawiozła mnie i dzieci do fryzjera, abyśmy ładnie wyglądali.

Od siebie również dziękuję wszystkim, którzy odpowiedzieli na moje prośby o pomoc dla rodzin Anny.
Annę poznałam 1 marca. Dzień wcześniej koleżanka Beata Chudzyńska napisała, że do Chojnic jedzie rodzina, która potrzebuje "wszystkiego". Kilka godzin później wraz z Anną Wrycz-Rekowską, Moniką Ostrowską, Agatą Mięsikowską-Lewandowską miałyśmy pierwsze paczki. Pierwsze spotkanie było krótkie. Pytałyśmy o potrzeby. Brakowało fotelika dla dziecka. Po umieszczeniu ogłoszenia na Facebooku w ciągu kilkunastu minut było kilka ofert od ludzi dobrego serca. Już kilkanaście godzin później fotelik był u mnie. Podarowała go Aleksandra Rudnik, a przywiózł jej narzeczony. Gdy go zawiozłam poznałam cała pięcioosobową rodzinę Anna. To z Anią, która jako jedyna zna język polski, rozmawiałam jednak trzy godziny. Powtarzała, że bardzo chce iść do pracy. Na Ukrainie pracowała w aptece, potem tłumaczyła ulotki leków. O pomoc zwróciłam się do Macieja Polasika, dyrektora chojnickiego szpitala. I nie zawiodłam się. Dyrektor ma wielkie serce! Podobnie jak pani Iza Odejewska, do której zwróciłam się z prośbą o to czy dzieci mogą rozerwać się bezpłatnie na torze gokartowym zapewniła, że drzwi są dla nich zawsze otwarte. Swój czas ofiarował też Arkadiusz Ryczek, który pomógł rozwiązać kilka problemów taty Ani - pana Andrzeja, czy Katarzyna Zakrzewska, która przywiozła ubranka dla czterolatka.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na tuchola.naszemiasto.pl Nasze Miasto